Rozdział 12
Wkrótce po tym, jak Louis
do nas wrócił, zadzwonił domofon, zwiastujący przybycie reszty One Direction.
Czyli próba. Mira krzyknęła z dołu, że odbierze, tak więc nasza trójka wróciła
do studia, czekając. Lou nie mówił wiele, a Niall zajął się ustawianiem
mikrofonów, zaciągając mnie do pomocy, choć nie miałam o tym pojęcia. Chłopak
pokazał mi, pod jakim kątem musi być to rozstawione, żeby odpowiednio zbierało
dźwięk. Kiedy skończyliśmy, podłączyliśmy wszystko do prądu. Nie powiem, łatwe
to wszystko nie było, biorąc pod uwagę to, że każdy kabel musiał być podłączony
do swojego gniazdka, nie gdzie indziej.
Drzwi otworzyły się z cichym
skrzypnięciem, a do środka weszli trzej zapominalscy. Harry i Zayn przywitali
się z Louisem, natomiast Liam wszedł na końcu niosąc tacę z ciastkami,
miseczkami budyniu z bitą śmietaną i kilka szklanek soku. Postawił to wszystko na
stoliku, obserwowany przez Lou.
- Payne, od kiedy to
jesteś moją służącą? – zapytał.
- Od nigdy, nie jestem
samobójcą…..- zaśmiał się Li, biorąc swoją porcję. – Mira nas złapała i kazała
to zanieść. Jak wszystkiego nie zjemy, to sprzątamy garaż.
- OK., nie chcecie wiedzieć,
co jest w garażu. Jeść. – zarządził Tomlinson. – Ale z drugiej strony żałuję
Payne, że nie posprzątasz mi szafy….
- Powtórzę Louis: nie
jestem samobójcą.
- Aż tak źle? – spytałam,
opierając się o ramię Liama i biorąc miseczkę z budyniem czekoladowym. Moim
ulubionym. Rozmieszałam go, tak, żeby połączył się z bitą śmietaną.
- Wiesz… Louis naprawdę
jest upośledzony, jeśli idzie o sprzątanie.
- Może, Liam jest za to
upośledzony gdzie indziej….. – odpowiedział mu rykoszetem Lou.
- Nie chcę wiedzieć.
- Dobra decyzja. – wtrącił
się loczek, który cichaczem ulokował się tuż obok mnie. Nie zauważyłabym, gdyby
jego włosy nie łaskotały mnie w ramię. ;)
- Miło to słyszeć. Czy w
końcu wszystko macie? – zapytałam – Nie będziecie już kursować do domów?
- A co tak się chcesz nas
pozbyć? – żartował Hazza. – Co tu się działo, jak nas nie było?
- Nie chcę się was pozbyć,
tylko ominęła was niezła zabawa.
- No, właśnie. Louis łaził
po parapetach i balkonach…- ton Niall przypominał mi lekko ton skarżącego
dziecka w przedszkolu. Liam przez chwilę miał oczy jak spodki, ale szybko się
opanował.
- OK, nie dociekam co w
was wstąpiło. Lou, rozumiem, że masz ADHD, ale balkony?
- Tato, nie panikuj. – Lou
podszedł do Liama, zarzucając mu rękę na szyję. Śmiesznie zabrzmiał zwrot
„Daddy” w odniesieniu do Payna, ale jak się dowiedziałam, wszyscy go tak
nazywali, od początku. Może dlatego, że był najbardziej opiekuńczy i
zrównoważony.
Posprzeczaliśmy się trochę
wszyscy o te balkony i wszystko inne, jak zawsze, a potem chłopcy wzięli się
ostro do roboty. Obserwowałam, jak przez pierwsze dziesięć minut sprawdzali
brzmienie. Hazza, Lou, Zayn i Liam rozgrzewali głosy, śpiewając alfabet coraz
wyżej, a Niall w tym czasie siedział z boku i przygrywał coś na gitarze.
Wiedziałam, że gra – powiedział mi to już wcześniej, ale nie sądziłam, że na
tyle dobrze, by nie rozstawać się z gitarą ani na krok. Ciekawość mnie zżerała…
nie tylko ciekawość Horana, prędzej tego, jak brzmią wszyscy razem. Czułam się
taka niewtajemniczona, jako jedyna w tym kraju nie mając pojęcia o ich muzyce.
Ale teraz to się miało zmienić.
Zayn posłał mi uśmiech
przechodząc obok.
- Podekscytowana? Zaraz
dostąpisz zaszczytu o jakim marzą wszystkie nasze fanki – oficjalna zamknięta
próba zespołu.!
- Malik, nie jestem jeszcze
waszą fanką. Nie znam żadnej waszej piosenki, przecież wiesz.
- Na razie, kochana, na
razie. – Pakistańczyk wyszczerzył się pewny swego. – Założę się, że szybko
zmienisz zdanie.
- Rocka nie śpiewacie, to
chyba nie zmienię. – nie ustępowałam.
- Wszyscy tak mówią. –
machnął ręką chłopak. – Lecę do chłopaków. – powiedział, zawracając i zamykając
drzwi po przejściu do akustycznej sali.
Usiadłam
na obrotowym krześle za konsolą, niczego nie ruszając, bo Lou uprzednio
wszystko ustawił na odpowiednią skalę. Patrzyłam jak się ustawiają: Liam stał
lekko z przodu, razem z Harrym, a tuż za nimi Lou i Zayn, no i Niall siedzący
na specjalnym krześle. Założyłam mikrofon na ucho, dzięki któremu mogłam
śledzić ich próbę i oparłam się wygodnie, zamykając oczy.
Pierwsze dźwięki piosenki,
którą zaczęli nawet mi się spodobały – miała delikatny wstęp, ale rozkręcała się wraz z kolejnymi linijkami. Muzyka
– co prawda typowy pop z naleciałościami rockowymi, ale nie wiedzieć czemu, to
mi się podobało. Miało klimat i pasowało do mojego wyobrażenia o chłopakach.
Tak ich widziałam: czarujących, uroczych, wiedzących co powiedzieć dziewczynom,
żeby wariowały.
Bardzo podobał mi się głos
Liama, który zaczynał oraz Hazzy, który śpiewał po nim. Nigdy bym nie
pomyślała, że taki niewinny chłopak w loczkach, o dziecinnej twarzy może mieć
tak głęboki i męski głos, z pozoru zupełnie doń niepasujący. Li był spokojny i
opanowany, jego głos aż emanował stoickim spokojem. Co do Zayna, miał głos jak
dzwon, - mocny, a do tego pozwalający na oszałamiające wysokie tony. Niall
śpiewał po prostu ładnie, nie umiałam tego inaczej określić.
Louis… on natomiast mnie
zaskoczył. Miał bardzo wysoki głos, jasne. Gdy mówił też było to słyszalne, ale
kiedy zaczął swoją zwrotkę nie wiedziałam jak zareagować. Opisałabym go jako oryginalny. Niepowtarzalny. Jedyny taki. I wbrew wszystkim możliwym
opiniom, bardzo pasowało to do Louisa. Jednocześnie doskonale panował nad
głosem, nie miał momentów zawahania czy słabszych. Nawet kiedy doszło do
refrenu i byłam pewna, że to głos Zayna będzie wiodący, Tomlinson się wybijał.
Byłam pod wrażeniem, bo sama nie potrafiłam śpiewać tak wysoko, a zarazem tak
czysto. Na swój sposób odczułam dumę, że moi przyjaciele są tak utalentowani,
czego nie można było kwestionować. Dobrze brzmieli razem, wszystkie ich odrębne
walory łączyły się teraz w świetnie skomponowaną całość. Byli doskonali… ale to
Louis mnie oczarował. Po raz kolejny.
Gdy skończyli, wszyscy
zdjęli słuchawki a Lou i Niall przybili wysoką high five. Powoli się podniosłam
i weszłam do ich oszklonego studia. Pierwszy przy mnie był Zayn, z zadziornym
uśmiechem wykreowanym na przystojnej twarzy.
- I co? Zmieniasz zdanie,
panno nieustępliwa?
- Hmm… może, może. Już się
tak nie wymądrzaj. Przyznaję, że nieźli jesteście. – dodałam ugodowo. Louis
niecierpliwie przegryzł dolną wargę.
- Nieźli? To nie X- Factor
dziewczyno. – podszedł bliżej mnie, charakterystycznie dla siebie odgarniając
grzywkę na bok. – Podobało ci się,
widzę!
- Co ty mi sugerujesz?
Tomlinson, nie wmawiaj mi czegoś, czego nie powiedziałam!
- Ale tak myślisz, jestem
dobry w… odgadywaniu emocji. – upierał się.
- Dobra, dobra, świetny
tekst! To ostatni komplement jaki dziś ode mnie usłyszycie. Pasuje?- ustąpiłam,
przewracając oczami ze zniecierpliwienia. Wszyscy spojrzeli na siebie
zadowoleni.
- Jak najbardziej. Tekst
jest Louisa…. – dodał Harry, patrząc na kolegę z …uwielbieniem? Nie, chyba
raczej wyobraźnia płatała mi figle. Tak czy inaczej, Hazza stał obok Lou i
wpatrywał się w niego, jak w obrazek, dopóki ten nie szturchnął go w żebra. Coś
tu było… dziwne. Weird. Zamierzałam
uważnie przyglądać się Haroldowi i upewnić się, że to po prostu ja w
dzieciństwie czytałam za dużo slashu.
Do tego dowiedziałam się
czegoś nowego o Louisie. Pisał bardzo dobre, prawdziwe teksty, przynajmniej z
tego co mi się udało podejrzeć. Chłopcy zaśpiewali jeszcze kilka kawałków,
równie dobrych jak ten pierwszy. Zayn wykrakał – stawałam się fanką One
Direction, wbrew sobie, ale jednak. Dobrze wiedziałam, że teraz te ich piosenki
będą mnie prześladować, ale na to nic nie mogłam poradzić.
- Nie wiem jak wy, ale ja
idę coś zjeść. – moje rozmyślania przerwał Lou.
- Znowu? – spytał
niepewnie Malik, odkładając słuchawki na konsolę.
- Tak. A co w tym złego? –
uśmiechnął się niewinnie szatyn, mrużąc oczy. – Hazza, Magda, zabieram was ze
sobą do kuchni, a wy…. – zwrócił się do reszty - …. Zostajecie i trochę
posprzątacie.
- Powiedziałem, że nie
jestem twoją służącą! – wrzasnął Liam.
- To był żart Li, róbcie
co chcecie. Tylko wara od mojej plazmy. – odkrzyknął Lou, wychodząc z pokoju.
Pociągnęłam Hazzę za rękę i wyszliśmy za nim.
Kuchnię widziałam po raz
pierwszy, ale zdecydowanie była inna niż reszta domu: z jednej strony
nowoczesna, ale też jasna, przestrzenna, jednym słowem przytulna. Urządzona w
srebrno- białej kolorystyce, w stylu wyspowym. Louis sprawnie podszedł do
lodówki, wyciągnął z niej wszystko, co było potrzebne do zrobienia kanapek, a
potem oparł ręce na biodrach, typowo kobiecym ruchem, zastanawiając się.
- Co robimy? – Harry
wypowiedział moje myśli na głos.
- Łapcie co wam się podoba
i zrobimy sos do kanapek.
- Za trudne dla ciebie. –
osądził wesoło Harry, na co Lou posłał mu spojrzenie : „Siedź cicho i mnie nie
ośmieszaj przy dziewczynie”. – Oj, dobra, pomogę.
- No, przecież po coś cię
tu zaciągnąłem.
- A myślałem, że chcesz mi
się oświadczyć…- Styles oparł się o szafki i wymownie spojrzał w niebo.
Kochałam jak się tak wydurniali.
- Och, kochanie, nie przy
ludziach… Mrauu, Styles, zabieraj dupę, bo nie mogę się przez ciebie skupić.
- Dobra, poczekam…. –
westchnął teatralnie loczek.
Miałam naprawdę spore
trudności ze skupieniem się na posmarowaniu tostów masłem, a wszystko przez
tych dwóch, którzy co jakiś czas żartobliwie się smyrali albo robili pojedynek
na śmieszne teksty. Ja za to ciągle łapałam się na tym, że patrzę na Louisa o
wiele za często, jednakże tłumaczyłam to sobie jego barwną osobowością.
Absorbował uwagę
wszystkich, to czemu nie miałby absorbować mojej? Był najmniejszy,
najgłośniejszy i wszędzie było go pełno. Lubiłam go. Zwyczajnie lubiłam.
- Hazzzuś? – odezwał się
po chwili Lou słodkim głosem. – Weź skocz po majonez, jest za mało.
- Jak coś chcesz, to
Hazzzuś a normalnie Haroldzie, no wiesz! – zaśmiał się Curly, tupiąc nogą jak
rasowa Paris Hilton, kiedy ojciec jej odciął kartę kredytową.
- Oj, nie marudź, tylko
patatajaj…
- Jestem dla ciebie za
dobry. – stwierdził cicho loczek. – Wisisz mi spacer w deszczu. – dodał patrząc za okno. Ciepły, jesienny
deszcz bębnił w szyby, pozostawiając na nich różnorakie zamazgi.
- Weź parasol!
- Nie. Zaraz wracam,
bądźcie grzeczni….. – mrugnął do mnie porozumiewawczo i już go nie było.
Przebiegł szybko żwirową alejkę i zniknął za bramą rezydencji.
- Są tu jakieś sklepy w
ogóle? Bez obrazy, ale mieszkasz w lesie! – zwróciłam się do Louisa, który był
do mnie odwrócony plecami, majstrując coś przy kanapkach. Zauważyłam, że
układał je zwinnie na talerzyku, tak że tworzyły warstwową kompozycję.
- Wolę określenie „w
parku”. Las to nie jest, bez wyolbrzymiania proszę.
- Dobra, w parku. –
ustąpiłam – Ale i tak wszędzie masz daleko.
- Nie jest tak źle. Wiesz,
w sumie Harry poszedł skrótem, to nie będzie więcej niż dziesięć minut drogi.
TAK, nie zgadniesz, ale obok jest TESCO i nawet Galeria.
- Ja tam widzę tylko drzewa….
- To jasne. Na ogół widać
stąd drzewa, nudne co?
- Niekoniecznie. Ja tam
lubię zieleń i przyrodę. Chciałabym mieszkać w takim miejscu, nie bajeruję.
- Wiem. Każde miejsce ma
swoje uroki, internat pewnie też.
- Nie przesadzajmy,
internat kojarzy mi się nienajlepiej. – orzekłam zgodnie z prawdą.
- Ja tam nie wiem, ale chłopaki
nigdy nie narzekali na szkołę. – na jego twarzy pojawił się cień zwykłego
uśmiechu.
- A ty?
- Ja? Nie wiem, raczej
nie…. – uciął krótko. Znowu unikał tematu. – Chodź tu i pomóż mi z sosem, zanim
Harry wróci i stwierdzi, że nic pożytecznego nie robimy. Westchnęłam cicho, nie
wiedziałam jak zmusić go do rozmowy na ten temat. Byłam natrętna, ale to mi się
naprawdę nie podobało. Może go wywalili ze studiów? Za imprezy, kobiety, narkotyki,
cokolwiek? Problem w tym, że Lou na takiego nie wyglądał. Raczej nie.
- OK. Nie umiesz mąki
rozmieszać, ofermo, daj. – nieśmiało podeszłam bliżej i zabrałam mu łyżkę. Od
razu się odsunął, nie pozwalając na nawet minimalne dotknięcie między nami.
Zaczęłam mieszać wszystkie składniki, a Louis zaparzył herbatę. Z salonu doszły
do nas niezidentyfikowane okrzyki pozostałych, którym widocznie znudziło się
siedzenie na górze.
- Grają w FIFĘ. Zaraz
usłyszysz dokładnie…- pstryknął palcami. Rzeczywiście, Zayn wrzeszczał na
Nialla coś o faulu. Pokręciłam głową. – To jak? – kontynuował Lou. – Mamy cię
uważać teraz za swoją fankę czy jak?
- Żebyś wiedział. –
oznajmiłam, odstawiając miskę na blat. – Macie całkiem dobre głosy.
Satysfakcjonuje cię to?
- Nie. – stwierdził
poważnie – Nie zdążyłaś wykonać mojego zadania, jak graliśmy.
- A ty o tym… Cóż, wydaje
mi się, że jeszcze znajdzie się na to czas. Gotowe. – zakończyłam, podsuwając
mu miskę z apetycznie wyglądającym sosem. – A, słuchaj, ogólnie to chciałam
zapytać o coś jeszcze…- przypomniałam sobie. – Kim jest Miranda?
- To moja ciotka. Mieszka
ze mną, bo mama mi nie ufa. – zdradził wesoło , choć lekko się usztywnił – A
kiedy chłopaki są na uniwersytecie, muszę być blisko, bo musimy robić próby. A
po drugie, nie umiem żyć bez tych wariatów. Ogólnie to jestem z Doncaster.
- Trochę daleko. Tak tylko
byłam ciekawa. – dodałam, spuszczając wzrok. – W sumie czemu masz indywidualny
tok? Jesteś podwójnym agentem FBI czy jak?
- Niestety nie. Też
żałuję, zawsze chciałem być jak Bond. Nie mam czasu studiować, nawał pracy i to
wszystko. A nie jestem tak zdolny, jak pozostali. – powiedział krótko. Nie
chciałam wnikać, z moich informacji wyglądało to wręcz odwrotnie. Ale niech
będzie. – Tak wybrałem, wszystko dla muzyki i wokół tego kręci się moje życie.
- Można i tak…-
potaknęłam.
- To dobrze, że rozumiesz.
Radzę ci jeszcze pomieszać ten sos, bo skamienieje. – wskazał głową na łyżkę. –
Harry zaraz będzie z powrotem. – rzucił kontrolne spojrzenie na zegarek.
- Jak ja ci zaraz
zamieszam! – nie wiedziałam co we mnie wstąpiło w tamtej chwili. Normalnie
jakbym miała na ramieniu jakiegoś wrednego chochlika, szeptającego do ucha.
Nabrałam pełną łyżkę mąki
z drugiej miseczki i zanim Lou zorientował się, co planuję – rzuciłam w niego. Śmiesznie wyglądał, otrzepując się z
białego proszku, który osiadł mu na włosach, twarzy i całym przodzie koszulki.
Przetarł oczy tak, że pozostały mu dwie smugi wokoło, co nadało mu wyglądu
niczego innego, jak pandy. Tylko bez czarnego. Myślałam, że się wkurzy, ale
zareagował zupełnie odmiennie. Jego śmiech rozszedł się po pomieszczeniu,
dźwięcznie niczym tysiące dzwoneczków.
- Ach tak? MI wojnę
wypowiadasz? Źle się to dla ciebie skończy koleżanko! – zakomunikował mi.
Rzucił szybkie spojrzenie na keczup, stojący obok. Wycelował we mnie, ale
zdążyłam osłonić twarz ręcznikiem. Mimo tego i tak mi się dostało, a moje
ciuchy nadawały się do natychmiastowego prania, jak nie do wywalenia. Jęknęłam,
przeklinając go w myślach i chwyciłam za musztardę. Nie zamierzałam przegrać
tej bitwy, trzeba było pomścić moje
świętej pamięci ubrania.
- Uważaj, z kim
zadzierasz, Tomlinson.
- Grozisz mi? Mówiłem to
samo, Collins.
Krążyliśmy wokół blatu,
oddychając głośno i pokładając się ze śmiechu. Nie wiem kiedy nasza wojna
przerodziła się w zabawę. Trafiłam go kilka razy, ale to ja byłam o wiele
bardziej kolorowa dzięki wszystkiemu co wpadło w ręce tego świra.
- Ktoś tu zaraz przegra,
moja droga…- powiedział niedbałym tonem.
- To miło, że już
kapitulujesz, Lou. – odgryzłam się.
- Nic z tych rzeczy. –
Jego groźba okazała się poważna. Stał bliżej miski z moim słynnym sosem, więc
nie miałam nic do powiedzenia. Spojrzał na miskę z błyskiem w oku.
- Nie zrobisz tego,
chłopczyku. – sprzeciwiłam się, z lekką paniką.
- Uwierz, że zrobię.
Chwycił ją w dłonie,
obrócił na blacie, by chwilę później wyrzucić na mnie połowę zawartości misy.
To już było wredne, bo naprawdę się starałam przyrządzić ten sos, ale jakoś
nawet nie mogłam być na niego zła za to wszystko. Po tym jeszcze objął mnie w
pasie ramionami, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch. Nie mogłam się nawet
otrzeć z lepkiej breji.
W kuchni panował istny
chaos, jak po przejściu tornada: podłoga oberwała najbardziej, tak więc łatwo
można było się na niej poślizgnąć, a ściany upstrzone naszymi artystycznymi
zawijasami z musztardy i keczupu, posypane mąką wymagały natychmiastowego
czyszczenia. Miski, łyżki i kubki walały się wszędzie, na szczęście w stanie
nienaruszonym. Aż dziw, że chłopcy nic nie słyszeli z salonu. Musieliśmy
przecież ostro hałasować. Zapowiadały się wielkie porządki, ale my staliśmy w
centrum tego wszystkiego, śmiejąc się jak idioci.
- Puścisz mnie wreszcie? –
wyjąkałam między kolejnymi atakami śmiechu.
- Jak ładnie poprosisz,
posprzątasz, dasz mi marchewkę i uznasz, że wygrałem…. To może tak.
- Nie za dużo? I co ty
masz z tą marchewką?
- Absolutnie nic. To tylko
kobieta mojego życia.
- Powodzenia w związku,
ale teraz mnie już puść.
Tym razem posłuchał, a ja
to wykorzystałam i palcami narysowałam mu pospiesznie królicze wąsy na
policzkach.
- Teraz lepiej, króliczku.
Twojej narzeczonej nie spodoba się chyba jednak ten image. – zachichotałam.
- Wręcz przeciwnie. Oj…-
mina mu zrzedła na widok efektów naszej eskapady – Nie chcę krakać, ale Mira
będzie wrzeszczeć.
- Sprzątamy. –
zarządziłam. Bitwę oficjalnie wygrałam, teraz do roboty.
- Że co proszę>? Ty
wygrałaś? Ja cię unieruchomiłem, poddałaś się! – powiedział, przechylając się
przez blat i rzucając mi ścierkę, bym mogła się wytrzeć.
- To ty ustąpiłeś.
Puściłeś mnie, a tym samym wygrałam, mam cię! – klasnęłam w ręce.
- Powiedzmy, że był remis.
- Wyjątkowo się zgodzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz