Kiedy
obudził mnie gwałtowny wstrząs, zwiastujący lądowanie, przemknęło mi przez
myśl, że ta znerwicowana pasażerka wykrakała to co chciała. Ale jak na pierwszy
lot samolotem, nieźle mi poszło, a do tego szybko upewniłam się, że bezpiecznie
znaleźliśmy się na ziemi. W samolocie na powrót nastał gwar i wesołe rozmowy,
pasażerowie włączali telefony i dzwonili do znajomych, żeby przekazać im dumne
„ I live, fuck Heaven and Hell”. No, to drugie to może się do mnie odnosiło, bo
normalni ludzie pewnie tak nie mówią.
Tak
jakby nie patrząc, to bardzo szybko minęły te godziny lotu, wydawałoby się, że
dopiero wsiedliśmy a tak naprawdę to już cała play lista z mojego MP4 zdążyła
przelecieć. Niespiesznie narzuciłam na siebie moją czarną kurtkę i zebrałam
rzeczy, które wyjmowałam. Trochę się rozruszałam, bo moje nieszczęsne kolana
zaczynał już powoli naznaczać reumatyzm. Starość nie radość. Swoją ukochaną
czarną torbę, którą dostałam od mojej ukochanej kuzynki Jo, na któreś tam
urodziny, oczywiście zarzuciłam na ramię. Nie zabierałam wiele bagażu, za co
teraz dziękowałam swojej przezorności, bo nie miałam ochoty na targanie ze sobą
nie wiadomo ilu rzeczy. Wysiadłam z samolotu, lekko zirytowana, bo zaczynało
kropić – jak uważało wielu Polaków, typowa angielska pogoda. Zdawałam sobie
sprawę, że w Anglii pada częściej niż w moim kraju, ale i tak liczyłam na
lepsze powitanie. Westchnęłam, rozładowując emocje, odgarniając szybkim ruchem
mokrą grzywkę z czoła. Nie cierpiałam, kiedy coś po mnie spływało. Mijałam
moich współpasażerów. Każdy z nich był witany przez większą lub mniejszą, ale
znajomą grupę. Byłam sama. Nie pierwszy raz zresztą. Przez chwilę ogarnęły mnie
wątpliwości, myśl, że tu nie pasuję. Rozejrzałam się, potem przymknęłam na
chwilę oczy i próbowałam zachować powagę i opanowanie. Nie masz już 11 lat,
zepnij dupę. Na szczęście to minęło tak szybko jak się zaczęło i już po chwili
mogłam maszerować przez halę przylotów z uniesioną głową… no i trochę ociekając
wodą, ale to jak wszyscy. Nie wyróżniałam się z tłumu. Szybko przeszłam przez
przeprawę, bez problemów. Z dokumentami na szczęście wszystko było w porządku i
dobrze, bo nie miałam siły na jakieś zatargi z Brytyjczykami.
Minęłam
najbliższe wystawy sklepów przy wyjściu z hal i skierowałam się na postój
taksówek, słynnych żółtych kanarków. Uśmiechnęłam się, pamiętając, jak zawsze z
nich żartowaliśmy w Polsce. Z nich i z czerwonych autobusów. Zorientowana w
terenie, dojrzałam też w oddali gmach szkoły, która znowu nie była aż tak
daleko…. Kilka przecznic. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że stoję w
miejscu, wpatrzona w przestrzeń i moknę coraz bardziej. Grr…. Świetnie się
zaczynało. Nie chciało mi się szukać parasola, więc przyspieszyłam kroku.
Wsiadłam do pierwszej z brzegu taksówki i podałam adres uczelni. Kierowca lekko
odwrócił się do mnie z uśmiechem.
- Pierwszy
raz w Oksfordzie?- zagadnął wesoło, z gardłowym śmiechem.
- Tak –
przytaknęłam i żeby nie wyjść na zołzę, dodałam szybko: - Oby pogoda się
poprawiła. W sumie proszę na Lexon Street, do internatu Soundace.
- Nowa
studentka, tak się domyślałem. Zagraniczny akcent . – dodał przymilnie i
włączył licznik. Oparłam się o szybę i skinęłam głową. Wycieraczki kilka razy
przetarły szyby zanim ruszyliśmy.
- Można tak
powiedzieć. – szybko i odruchowo poprawiłam włosy, teraz już nieźle zlepione
przez deszcz, który zaczął stopniowo narastać. Słyszałam jak bębnił w dach
samochodu.
- A skąd
pani jest? Przywozimy już od rana studentów z różnych stron świata, jest
niemałe zamieszanie. W sumie ta szkoła to i nazwa i prestiż. Przy okazji, już
gratulacje.
- Dziękuję.
Ja jestem z Polski, zza morza. – Uśmiechałam się pod nosem, dobrze znając
opinię obcokrajowców o Polakach. Taksówkarz jednak zachowywał się jak przystało
i skinął głową.
- Dość
daleka podróż. Mam nadzieję, że miasto się pani spodoba. Kiedy nie ma deszczu,
jest naprawdę pięknie. To stare, zabytkowe miasto, ale to sama pani zobaczy z
czasem. A oto i Kampu, jesteśmy. –
zakończył, parkując pod samym wejściem, żebym miała blisko i nie biegała w
ulewie. Uśmiechnęłam się promiennie, wyciągając pieniądze.
Zapłaciłam,
spoglądając na ogromny, wielopiętrowy budynek. Przez głowę mi przeszło, że to
jakiś błąd, i że to szkoła, ale się pomyliłam. Ona była jeszcze większa, jej
mury wybijały się ponad te internatu, który stanowił dla niej zasłonę.
Widocznie trzeba było przejść przez boisko, by dostać się do szkoły. Ściany
były białe, nieskazitelne i nadające dość przyjemnego wizerunku, podobnie jak
na zdjęciach i broszurach. Okna z epoki wiktoriańskiej wypełniały metrowe
witraże, a do środka prowadziły murowane schodki z poręczami. Deszcz już trochę
ustępował, w samą porę, bo mój humor był już dość zszargany. Wiatr jednak
promieniował chłodem, także otuliłam się kurtką i ruszyłam na spotkanie mojego
nowego życia akademickiego. Drzwi ustąpiły nadspodziewanie lekko, choć były
rzeźbione i wyglądały na ciężkie. Renomowana uczelnia z tradycjami –
przypomniałam sobie cicho.
Wnętrze
było takie jak się spodziewałam, przytulne, gustownie urządzone, zakładałam że
kobiecą ręką, nie obrażając jednak facetów. Moją uwagę przykuła recepcja, przy
której siedziała pani około czterdziestki, blondynka w marynarce. Jak widać,
pewne normy pracowników obowiązywały. Tak w ogóle to nie miałam nic przeciwko
noszeniu garniturów. Kobieta podniosła głowę, gdy się zbliżyłam i oparłam o
biurko, starając się zachować normalną pozę nowej studentki na początku
nauki.
-
Dzień dobry, w czym mogę pomóc?- zagadnęła, z tak szerokim uśmiechem, że
zastanawiałam się, jak udaje jej się tak wytrzymać.
-
Nazywam się Madeleine Collins, jestem nową studentką z międzynarodowego
programu dla stypendystów. Może powie mi pani, co i jak, bo trochę ciężko się
odnaleźć w tym wielkim budynku. – machnęłam ręką za siebie, także się
uśmiechając. Plan wykonany.
-
Jasne, już sprawdzę w którym jesteś pokoju, kotku, a potem już pójdzie do
przodu, bez obaw. – stwierdziła służbowym tonem i wklepała moje dane do bazy,
uprzednio spoglądając na moje dokumenty. – O, i proszę. Pokój 166, drugie
piętro, korytarz po lewej. Twoja współlokatorka już się zameldowała, tak więc
jest otwarty, ale tu są twoje klucze. – sięgnęła do szafki z tyłu i wyciągnęła
kluczyk, mały z pomarańczowym oznaczeniem.
-
Dziękuję. – skinęłam głową, chowając go do kieszeni i modląc się, żebym z moim
talentem nie zgubiła go już pierwszego dnia.
-
Trafi pani sama, czy zawołać kogoś?
-
Nie ma potrzeby, dam radę. – skierowałam się do staroświeckiej windy z
zasuwanymi wrotami, a la kopia windy na Titanicu. Normalnie weszłabym po
schodach, ale w sumie nie było ich w zasięgu wzroku, a byłam już nieźle
zmęczona. Nie wspomniałam o tym, że sama winda miała rozmiary przeciętnej
łazienki w blokach wedle polskich warunków mieszkaniowych. Do tego za chwilę
miałam stanąć przed dziewczyną, z którą spędzę w jednym pokoju cztery lata na
uczelni. Żyć nie umierać. Chyba, że winda spadnie albo coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz